Wilcze Echa

Zapomniana lekcja Wittgensteina

Tekst ten pierwotnie umieściłem na Wykopie, jednakże trochę mi szkoda, aby tam zgnił, zatem publikuje go również tutaj.


Przetłumaczyłem tekst Raya Monka z Prospect Magazine. Tekst dość leciwy, bo z 1999 roku, lecz chyba wciąż aktualny. Przede wszystkim jednak stanowi chyba najlepsze wprowadzenie do Wittgensteina w kategorii krótkich tekstów. Sam Monk jest autorem znakomitej biografii Wittgensteina Powinność geniusza, która jest wprowadzeniem lepszym, choć oczywiście obszerniejszym.

PS. Wszystkie cytaty z tekstu tłumaczyłem na bieżąco, więc np. fragment o Zosimie może odbiegać od tego, co znajdziecie w książce.


Ludwig Wittgenstein przez wielu, włączając w to mnie samego, uważany jest za największego filozofa dwudziestego wieku. Jego dwa wielkie dzieła, Traktat logiczno-filozoficzny (1921) oraz Dociekania filozoficzne (wydane pośmiertnie w 1951), w znacznym stopniu wytyczyły ścieżki filozofii, zwłaszcza tradycji analitycznej. Jego charyzmatyczna osobowość zafascynowała artystów, dramaturgów, poetów, prozaików, muzyków, a nawet filmowców, toteż jego sława rozrosła się daleko poza krąg akademicki.

A jednak w pewnym sensie myśl jego nie wywarła większego wpływu na intelektualne dzieje tego stulecia. Jak sam stwierdził, jego styl myślenia biegnie wbrew stylowi, który owładnął czasy nam współczesne. Jego dzieło mierzy, jak pisał, przeciw „duchowi, który kieruje szerokim strumieniem europejskiej i amerykańskiej cywilizacji, w którego nurcie wszyscy stoimy”. Niemal pięćdziesiąt lat po jego śmierci możemy ujrzeć, jaśniej niż kiedykolwiek, iż jego wrażenie, że płynął pod prąd, było uzasadnione. Jeśli chcielibyśmy etykiety celem oznaczenia tego prądu, możemy nazwać go scjentyzmem, czyli poglądem, że każde sensowne pytanie albo posiada naukową odpowiedź, albo nie posiada jej wcale. To właśnie wyzwaniu scjentyzmu Wittgenstein usiłował stawić czoła.

Scjentyzm niejedną ma twarz. W humanistyce przybiera postać udawania, że filozofia, literatura, historia, muzyka czy sztuka mogą być badane, jak gdyby były to odłamy nauki (science), w których badacze zniewoleni są opisywać swoje metodyki – udawanie to zrodziło olbrzymie ilości pisaniny kiepskiej jakości, charakteryzującej się naciąganymi teoriami, tworzonymi na siłę specjalizacjami i rozwojem pseudo-technicznego żargonu. Wittgenstein spojrzałby na ten rozwój i zaszlochałby.

Wiele pytań nie uzyska nigdy naukowych odpowiedzi, bynajmniej nie dlatego, że dotykają one skrytych i nieprzeniknionych tajemnic, lecz zwyczajnie z tego powodu, iż nie są to pytania naukowe. Do nich to zaliczają się pytania o miłość, sztukę, historię, kulturę czy muzykę – w istocie wszystko to, co wiąże się z naszymi usiłowaniami zrozumienia siebie samych. Panuje dziś powszechnie mniemanie, że wielkim skandalem naszych czasów jest fakt, iż nie posiadamy jeszcze naukowej teorii świadomości. Z tego powodu zdobyto się na wielki, interdyscyplinarny wysiłek, angażujący fizyków, informatyków, psychologów i filozofów, aby uzyskać rozsądne, naukowe odpowiedzi na pytania: czym jest świadomość? Czym jest ja? Jednym z wiodących uczestników tego tłumnego zgromadzenia jest teoria forsowana przez matematyka Rogera Penrose’a, podług której strumień świadomości jest tak naprawdę ciągiem zdarzeń kwantowych w mikrotubulach w mózgu. Jak sam Penrose przyznaje, teoria ta jest jedynie spekulacją, zaś dla wielu jest ona skrajnie niewiarygodna. Załóżmy jednak, iż odkrylibyśmy, że jego teoria jest poprawna. Czy w wyniku tego poznalibyśmy się lepiej w jakikolwiek sposób? Czy teoria naukowa jest jedynym sposobem zrozumienia świata?

Cóż, możecie spytać: czy istnieje w ogóle jakikolwiek inny sposób? Odpowiedź Wittgensteina na to pytanie, jak sądzę, jest jego największym, i najmocniej ignorowanym, osiągnięciem. Chociaż myśl wittgensteinowska przeszła szereg zmian między jego wczesnym a późnym dziełem, jego sprzeciw wobec scjentyzmu cechowała stałość. Filozofia, pisze nam, „jest nie teorią, ale czynnością”. Nie zmierza ona ku prawdzie naukowej, lecz ku jasności myśli. W Traktacie jasność ta ma zostać osiągnięta poprzez poprawne zrozumienie logicznej formy języka, która, raz pojęta, musi pozostać niewyrażalna, co wiedzie Wittgensteina ku porównaniu jego twierdzeń z drabiną, która winna być odrzucona po tym, jak wespniemy się na jej szczyt.

W jego późniejszym dziele, Wittgenstein porzucił ideę logicznej formy, a wraz z nią pojęcie niewyrażalnej prawdy. Różnica między nauką a filozofią, jak miał odtąd uważać, zasadzała się na dwóch odmiennych sposobach rozumienia: teoretycznego i nieteoretycznego. Naukowe zrozumienie osiągane jest przez tworzenie i testowanie hipotez oraz teorii; zrozumienie filozoficzne z drugiej strony jest stanowczo nieteoretyczne. Naszym celem w filozofii jest „zrozumienie, które zasadza się na dostrzeganiu powiązań”.

Nieteoretyczny rodzaj zrozumienia jest zrozumieniem tego samego typu, do którego nawiązujemy, mówiąc, że rozumiemy jakiś wiersz, utwór muzyczny, osobę bądź zdanie. Weźmy przypadek dziecka uczącego się języka ojczystego. Czy gdy zaczyna ono rozumieć, co się do niego mówi, dzieje się to, gdyż posiadło lub stworzyło ono swoją teorię znaczenia? Możemy tak stwierdzić, jeśli tego bardzo pragniemy – i wielu lingwistów oraz psychologów wyszło z takim wyjaśnieniem – jednak taki opis tego fenomenu wiedzie nas na manowce. Jakież bowiem inne kryterium stosujemy, chcąc orzekać, czy dziecko rozumie, co się do niego mówi, jeśli nie zachowanie, jakie przejawia, słysząc nasze słowa? Dziecko udowadnia, przykładowo, że rozumie zdanie „wyrzuć ten kawałek papieru do śmieci”, jeśli wykonuje poprawnie polecenie.

Innym przykładem bliskim sercu Wittgensteina jest zrozumienie muzyki. Jak ktoś pokazuje zrozumienie jakiegoś utworu? Cóż, może na przykład przez ekspresywne zagranie go lub opisanie go właściwą metaforą. Jak jednak ktoś mógłby wyjaśnić, na czym polega ekspresywne granie utworu? Tym, czego tu potrzeba, według Wittgensteina, jest kultura: „Jeśli ktoś został wychowany w konkretnej kulturze, i reaguje na muzykę w taki-a-taki sposób, możecie nauczyć go użycia frazy ekspresywne granie”. Co jest warunkiem koniecznym takiej formy rozumienia, to forma życia, zbiór społecznie współdzielonych praktyk, wraz ze zdolnością słyszenia i dostrzegania powiązań tworzonych przez uczestników tej formy.

To, co prawdą jest dla muzyki, jest również prawdą dla języka dnia codziennego. „Rozumienie zdania”, pisze Wittgenstein w Dociekaniach, „jest bardziej podobne rozumieniu motywu muzycznego, niż ktoś mógłby przypuszczać”. Zrozumienie zdania również wymaga uczestnictwa w formie życia, w grze językowej, do której należy. Powodem dla którego komputery nie rozumieją zdań, które przetwarzają, nie jest brak odpowiedniej złożoności neuralnej, lecz fakt, że nie uczestniczą, i nie mogą uczestniczyć, w kulturze, do której zdania te należą. Zdanie nie nabywa znaczenia poprzez korespondencję jego słów z obiektami w świecie; nabywa je poprzez rolę jaką pełni we wspólnotowym życiu istot ludzkich.

Wszystko to może zdawać się trywialnym. Wittgenstein sam określił swoje dzieło „przeglądem trywializmów”. Jednak gdy myślimy filozoficznie, mamy skłonność do zapominania o tych trywialnościach, przez co kończymy zdezorientowani, wyobrażając sobie na przykład, iż poznamy siebie samych lepiej, jeśli tylko zbadamy zachowanie kwantowych subcząstek w naszych mózgach, co przypomina mniemanie, że studiowanie akustyki pozwoli nam zrozumieć muzykę Beethovena. Dlaczego potrzebujemy przypominania o tych trywializmach? Ponieważ zauroczyło nas mniemanie, że jeśli brak nam naukowej teorii czegoś, brak nam również zrozumienia.

Jedną z kluczowych różnic między metodą naukową a zrozumieniem nieteoretycznym, która ujawnia się w muzyce, sztuce, filozofii i życiu powszednim, jest to, iż nauka mierzy w poziom uniwersalności, który w sposób konieczny umyka tym pozostałym formom rozumienia. Oto dlaczego rozumienie innych ludzi nigdy nie będzie nauką. Rozumieć osobę znaczy między innymi móc powiedzieć, czy rzeczywiście myśli to, co mówi; czy jej wyrazy uczuć są szczere, czy też udawane. Jak zatem zdobywamy ten rodzaj zrozumienia? Wittgenstein podnosi tę kwestię pod koniec Dociekań filozoficznych. „Czy istnieje”, pyta on, „coś takiego jak opinia eksperta na temat szczerości wyrazów uczuć?” Po czym odpowiada: owszem, istnieje.

Jednakże dowody, na których oparta jest takowa opinia, są nieuchwytne, oporne generalizacji charakterystycznej dla nauki. „Nieuchwytny dowód”, pisze Wittgenstein, „zawiera subtelności spojrzenia, gestu i tonu. Jesteśmy w stanie rozpoznać szczery wyraz miłości w spojrzeniu, odróżnić go od udawanego… Lecz jednocześnie możemy nie być w stanie opisać różnicy między nimi… Jeśli byłbym wielce utalentowanym malarzem, być może mógłbym oddać tę różnicę swoim obrazem”.

Mimo to fakt, iż mamy do czynienia z czymś nieuchwytnym, nie powinien prowadzić nas do wniosku, że wszystkie pretensje do zrozumienia innych ludzi są nieuzasadnione. Kiedy Wittgenstein rozmawiał z Drurym na temat swojej ulubionej powieści, Braci Karamazow, Drury powiedział, że postać Starca Zosimy wywarła na nim wielkie wrażenie. O Zosimie Dostojewski pisze: „Powiadali, iż dopuścił tyle tajemnic, smutków i wyznań do duszy swojej, że w końcu uzyskał taką bystrość wzroku, iż na pierwszy rzut oka na twarz obcego był w stanie orzec, skąd ten pochodzi, czego pragnie i jakie męki trapią jego umysł”. „Tak”, odparł Wittgenstein, „rzeczywiście istnieli tacy ludzie, którzy mieli moc spojrzenia w głąb innej duszy i udzielenia jej porady”.

„Wewnętrzny proces potrzebuje zewnętrznych kryteriów” głosi jeden z najczęściej przywoływanych aforyzmów Dociekań filozoficznych. Znacznie rzadziej jednak zwraca się uwagę na to, jaką wagę Wittgenstein przypisywał potrzebie wrażliwości na te „zewnętrzne kryteria” przy całej ich nieuchwytności. Gdzie wszelako można nabyć tej wrażliwości? Zazwyczaj nie w książkach psychologów, a w dziełach wielkich artystów, muzyków i powieściopisarzy. „Ludzie w tych czasach”, pisze Wittgenstein w Culture and Value, „mniemają, iż naukowcy są po to, aby im doradzać i nimi kierować, zaś poeci, muzycy etc. po to, aby dawać im przyjemność. Myśli, że ci drudzy mogą ich czegoś nauczyć, nie dopuszczają do siebie”.

W czasach jak te, gdy humanistyka jest instytucjonalnie zobligowana do udawania bycia nauką, bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy lekcji o zrozumieniu, których Wittgenstein – i sztuka – mogą nam udzielić.