Problem zła często przedstawia się jako najtwardszy orzech do zgryzienia dla religijnego apologety. I ja się z taką konstatacją zgadzam. Sądzę nawet, że wszystko, co w filozofii religii nie dotyka problemu zła, można by wyrzucić na śmietnik. Intelektualiści czasem zdają się zapominać, że funkcją argumentu jest przekonywać. Budują pieczołowicie swoje rusztowania argumentacyjne, lecz przynajmniej od czasów Epikura problem zła jest jako tornado, które przetacza się przez ich place budowy i roznosi wszystko w pył. Próżno bowiem o skuteczniejszy oręż niźli odwołanie się do nici wspólnej ludzkiego doświadczenia, biegnącej jak świat długi i szeroki, zaczepionej u ludzkości zarania i rozciągniętej do jej kresu - zła i cierpienia. Nie chce mi się tu rozwodzić szczególnie nad wszystkimi możliwymi sformułowaniami problemu zła, bo nie warto, a istota zagadnienia jest prosta - świat zawiera zło i cierpienie, a bóg ma być dobry, wszechmocny i to on miał ten świat stworzyć, toteż albo nie jest dobry, albo go nie stworzył, albo nie jest wszechmocny, albo go wcale nie ma. Niezależnie od rozstrzygnięcia eliminuje to nauki głoszone przez znaczną część religii, a już na pewno chrześcijańską. Oczywiście teologowie i filozofowie podejmują próby teodycei, chwytając się między innymi brzytwy wolnej woli, w mojej opinii jednak nieprzekonujące i bezskuteczne. Oto po jednej stronie mamy brutalne wręcz stwierdzenie prostych faktów, które są znane każdej istocie ludzkiej, a które da się jak widać zawrzeć w jednym zdaniu, po drugiej zaś wygibasy i zwinne tańce angażujące kolejne kwestionowane pojęcia i całe tomy makulatury. Jeśli prostota miałaby być znamieniem prawdy, to teodycea jest jednym z najwymyślniejszych łgarstw. Owszem, można godzić się na inne możliwości. Można uznać, że bóg w istocie jest zły, albo bezsilny, albo ma ludzi gdzieś. Nie są to jednak opcje popularne i słabo zachęcają do datków na tacę.
To powiedziawszy, ja tutaj i teraz chcę zasugerować, że problem zła to nie tylko problem teologiczny. Zdaje mnie się, że to tak naprawdę problem egzystencjalny, a egzystencjalny to chyba ostatecznie to samo co estetyczny i w istocie dotyka nas bez względu na to, czyśmy sobie za zwyczaj przyjęli chadzanie na mszę w niedzielę, czy też bicie braw przy seansie debat ateuszy na jutubie. Swój problem zła chcę sformułować, w sukurs wzywając film Wrogowie. Dokładniej rzecz ujmując to jedną z ostatnich scen tego filmu. Fabuły całego filmu nie zamierzam tu omawiać, bo i nie wydaje mi się to film, który bezpośrednio traktuje o problemie zła. Ta jedna scena jednak doskonale ujmuje problem zła z jakim ja osobiście się borykam; jako ktoś, kto nie określa się chrześcijaninem, ale też jako ktoś, kto ma ciągoty do patrzenia na świat w sposób religijny, jak to wspomniałem w innym miejscu. A oto i jedna z klatek:
Nawet dla kogoś, kto filmu nie widział, zawartość obrazka winna być klarowna, na wszelki jednak wypadek pozwolę sobie na opis, gdyby ktoś był niewidomy. W tle widzimy zlewające się z błękitem nieba, okryte śniegiem szczyty Gór Skalistych. U ich podnóża ciemnieje zielenią bór sosnowy, a jedna sosna stoi samotnie na szczycie wzgórza na pierwszym planie. Wyrasta ona pośród złotego morza trawy, którego brzegi giną w dali. Nie wyobrażam sobie, że kogoś pejzaż takowy mógłby nie poruszyć i nie zachwycić pięknem, jakie tylko natura potrafi stworzyć, nawet jeśli na zdjęciu tym skryte zostało złożonym systemem filtrów i ekspozycji. A jeśli są tacy ludzie, to ja nie chciałbym mieć z nimi nic do czynienia. I właśnie pośród tego malowniczego piękna główny bohater szykuje się do wybebeszenia człowieka, czego dokonuje w kolejnych klatkach. Sam akt ten w kontekście całego seansu posiada jakąś swoistą poetyckość, jest bowiem nawiązaniem do rozmowy z pierwszych minut filmu, gdzie opisywano, jak główny bohater wybebeszył w ten sposób Indianina. Indianin ów odebrał mu konia. Człowiek bebeszony na obrazku ginie w ten sam sposób, również odebrawszy naszemu bohaterowi coś, do czego ten zdążył się przywiązać.
To jednak kolisko losu nie ma tu znaczenia, lecz chodzi o sprzeczność tego, co widzimy. Kontrast niewątpliwie przez twórców zamierzony. Ten kontrast właśnie jest istotą problemu. Tu chciałbym spytać: jak świat może być pełen niewysłowionego piękna i zarazem być tak przepełniony złem? Jak to możliwe, że ramię w ramię z najcudowniejszymi dziełami natury maszerują najokropniejsze oblicza człowieczeństwa? Jakże pośród tej pyszniącej się złotem łąki, pod tym wieczystym błękitem nieboskłonu ktoś mógłby rozpruwać innego człowieka, choćby nie wiem, czym zawinił? I odwrotnie, jak pogodzić koegzystencję najwznioślejszych i najszlachetniejszych dzieł ludzkiego ducha z brudem, rozkładem i krwawym spektaklem jaki daje przyroda? Możemy przysiąść nad bystrym górskim strumieniem i rozkoszować się pluskiem jego wody na kamieniach; możemy lec na kwiecistej łące i zachwycać się motylami i pszczołami uwijającymi się wśród kwiatostanów; stanąć o brzasku na skraju brzozowego zagajnika i wsłuchiwać się w ptasi śpiew. W każdej z tych chwil, tuż obok nas, toczyć się będzie jednocześnie spektakl zupełnie odmienny, a jego aktorzy ginąć będą, w ostatnich scenach sztuki znając tylko ból i grozę. Gdy piszę te słowa, do mych uszu dopływają dźwięki Ballady w F-moll Chopina wygrywanej przez Krystiana Zimermana, a łzy napływają mi do oczu - łzy wzruszenia nad doskonałością tego największego dzieła ludzkiego geniuszu. W tym samym czasie, we wszystkich zakątkach świata, również płyną łzy, lecz tych nie wywołuje Chopin ani Zimerman; są to łzy rozpaczy, beznadziei i poniżenia, pełne żalu łkania. I krew przelewana hojnie, wyciekająca z urzynanych głów, skórowanych twarzy, wydłubywanych oczu i rozbijanych czaszek; flaki włóczone kołami pociągów i wsmarowywane w asfalt przez ciężarówki; krzyki ofiar stających się czyimś obiadem czy kolacją.
To jest właśnie problem zła. Wspomnienie, że jego natura jest w istocie estetyczna, wydawać by się mogło umniejszającym wagi, lecz w moich oczach jest przeciwnie - piękno jest kategorią moralną, chyba nawet ostateczną. Jeśli kogoś nigdy ten dopiero co opisany kontrast nie uderzył, niechże poświęci mu swojej uwagi. Oto stanie przed nim i zada sobie pytanie: „dlaczego?”. Nie chodzi tu wszelako o to, że zło istnieje. Niechżeby zło istniało, czemu jednak towarzyszy mu piękno? Niechby świat tylko pięknym był - po cóż mu zatem ta brzydota, po cóż zło? Podróż trwa i przez piękne wiedzie kraje! Czemuż jednak mijać musimy te wszystkie dworce paskudne? Czemu wśród zieleni świeżej i soczystej, miętą pachnącej, leżeć musi padlina? Dlaczego najszpetniejsze miejsca zaszczyca również migoczący majestat nocnego nieba? Tu winniśmy spostrzec biedę teodycei. Tam istnienie zła uzasadnia się potrzebą wolnej woli, będącej warunkiem koniecznym istnienia dobra. Nie tłumaczy to wszelako zła, jakie przejawia przyroda; dobro to piękno, a to istnieje niezależnie od człowieczej woli. I czyż wolna wola albo jakakolwiek inna obietnica przyszłej szczęśliwości wystarcza jako zadośćuczynienie? Czyż Iwan Karamazow nie ma racji, odmawiając biletu?
Skoro chrześcijaństwo nie potrafi zagoić tych ran, czy gdzie indziej znajdziemy lekarza? Wschód wskazuje nam Yang i Yin, biel i czerń; dobro i zło. Dwie przeciwności zamknięte w jedni, która je tworzy i którą one tworzą. Jedno współistnieje z drugim, albowiem jedno określa drugie; część Yang w tym symbolu zdefiniowana jest przez kształt Yin i odwrotnie. W tym sensie mówić o dobru bez zła nie można, bo znając jedno musimy znać i drugie. Opis ten jest znany i oklepany, mnie jednak, kiedy byłem jeszcze mały, interesowały te dwie kropki. Czy biała kropka na tle czerni to ziarenko czegoś pośród niczego, gwiazda na nocnym niebie? Czy czarna kropka na tle bieli to dziura czy może samotna plamka? W ten sposób otrzymujemy nie tylko jedność przeciwieństw, ale i zmienną względność między nimi. Przekonuje cie to, czytelniku? Ja pozostaję w zwątpieniu. Choć pozornie różne, wyjaśnienie to w pewnym sensie dźwięczy podobnie do chrześcijańskiej teodycei. Tam zło jest skutkiem ubocznym możliwości dobra, tutaj warunkiem jego określenia; foremką, w której otrzymuje ono kształt. Większa subtelność tego wyjaśnienia nie czyni go ostatecznie bardziej skutecznym. Zło wciąż stoi przed nami i szczerzy kły - jakaż to pociecha, że smok jest potrzebny, aby i skarb istniał? Skarb sobie wezmę, smoka mi nie trzeba, dziękuję. Może i metafizyka smoka wymaga, moja estetyka jednak poradziłaby sobie bezeń.
Czytający te słowa nie ma co liczyć na receptę zawartą w jakiejś puencie, bo jej nie mam. Pożyczając od Leśmiana: takiż to świat, niedobry świat i nie ma innego świata. Jeśli bóg jaki dał mu początek, być może nie mógł uczynić go innym. Być może innego czynić nie chciał. Być może potrzebował pająka jadowitego między kwiatami róży. Być może jedni muszą cierpieć, aby radować się mogli inni. Być może czas musi być bólu, aby trwał czas rozkoszy. Być może śmierć i rozkład potrzebne są rodzeniu i rozkwitaniu. Być może wszystko być może. Jedno wszak jest jasne - nie stworzył go dla nas.