Wilcze Echa

Nudziarstwo i kuglarstwo

Tekst pełen hiperboli, nietrafionych metafor i krzywdzących porównań. Jeśli komuś na streszczeniu zależy, to brzmi ono: kiedyś to było.


Czym jest filozofia? Co znaczy filozofować? Cóż po tym, że się filozofię uprawia? Te pytania powracają w wielkim korowodzie, co to toczy się od wieków. Mędrcy sprzed stuleci stawali przeciw nim w zapasach, zapaśnik jednak dzisiejszy pocić się nie musi, bo i odpowiedź jawi się jasno.

Filozofia dziś postaci posiada dwoje, a jedna szpetniejszą jest od drugiej. Oto przyjrzyjmy się pierwszej. Co ujrzymy? Kalekiego garbusa o licu zszarzałym, co sobie jedną nóżką powłóczy. Postać to akademika, zaś zajęcie jego - makulatura. Och, kocha on wytwarzać makulaturę! Najmocniej miłuje makulaturę cytowaną przez inne pokraki, innych chromych i kalekich. Poklepywać się wzajemnie delikatnie i wywoływać ataki suchego kaszlu - to się nazywa etosem akademickim. I owszem, chętnie obdarzy on makulaturą tych, co jeszcze trzymają się prosto i krok mają równy, lecz tylko po to, aby ich do ziemi przygiąć.

Innego daru nie ma i wiem ja o tym dobrze, sam bowiem swego czasu byłem mniemania, że to jest filozofia właśnie - chromaniem i strzykającymi stawami. Och, jakże ochoczo brałem na się te stosy makulatury Poważnych Akademików! Jak ja oblizywałem się z zadowoleniem, kiedym patrzył w lustro i widział, jak garb mi na plecach rośnie, a każde trzeszczenie kolan napawało mnie dumą. Chętnie smakowałem te wszystkie potrawy, co nazywają specjalizacjami: filozofią języka, umysłu, logiki, i tak dalej. Sami przyznacie - głupi byłem, bardziej nawet niż jestem teraz.

Drżenie zwyrodniałych kończyn brałem za prężenie mięśni. Ta mnogość wyspecjalizowanych smaków jest tam tylko po to, aby ukryć postną strawę, jaką się raczą, a jaka nie nasyci człowieka zdrowego. Sztafaż bujności ma jedynie skryć za sobą jałowość ich pól uprawnych. Nic na nich nie wzrasta, albowiem jest to piach bezpłodny, a garbaci, poważni filozofowie dla rozrywki przesypują go między palcami. Bawią się razem w piaskownicy, a każdy w ręku dzierży plastikową łopatkę i popękane wiaderko. Igrają sobie w najlepsze. Czasem jeden drugiemu sypnie piach do oczu, czasem trzeci czwartemu zburzy jego koślawy zameczek, wszelako często muszą położyć się na chwilę i odsapnąć, wysiłek taki bowiem nadwyręża ich serca. A na koniec dnia, kiedy mama do domu zawoła, piaskownica nie różni się niczym, wyjąwszy okazje, gdy kot do niej nasra - ten jest jedynym, co nową jakość przynosi.

Tworzą w ten sposób wrażenie ruchu tam, gdzie bezludne, pustynne bezdroża. Nikogo poprowadzić nie mogą i obdarować niczym innym nie potrafią, nic innego nie mając. I nie mam tu na myśli żadnych zysków praktycznych i wymiernych korzyści, bom jeszcze do reszty nie stał się nędzarzem. Suchy chleb i woda są praktyczne. Wystawna kolacja na przykład - temu byłbym skory, bo tam nie o pożywienie się chodzi. Nie masz tam jednak kucharza, co takową by przyrządził. Gdyby któryś spróbował cokolwiek posiekać, urżnął by sobie swoje kalekie palce, a nachylając się nad garnkiem jedynie nasmarkałby doń i flegmy napuścił.

U nich jedynie suche okruchy i zakurzone pajęczyny. Wielu umościło się w swoich specjalnościach jak pająki w swoich kokonach w szczelinie za szafą. Inni, w rzadkiej ambicji zostania akrobatami, przerzucają swoje sieci między belkami, usiłując umiłowaną nudę i jałowość zakryć koślawymi podrygami, co skoki mają imitować. Jednakże ile bądź sieci chcieliby rozwiesić, jedynie więcej kurzu w nie złapią. Można wodę rozchlapywać w setkach płytkich kałuż, lecz tworzy to tylko namuł i błotko. I w straszliwym błędzie byłby ten, kto jak ja niegdyś, sądziłby, że to problem tak zwanej tradycji analitycznej. Ci z tego stowarzyszenia inwalidów, co określają się kontynentalnymi, noszą się w cekinach i brokacie, zawieszając je na własnej, rozdętej próżni, a ich woń jest tą samą wonią maści na artretyzm.

Jeśli zapragnąłbyś opuścić tych gruźlików, wybiec z ich wieży z kości słoniowej na wrzosowiska rozłożyste, aby wiatr mroźny zdmuchnął z ciebie kurz; jeśli zechciałbyś swoje zasuszone płuca napełnić i w piersi haust świeżego powietrza zaczerpnąć - zważaj, gdzie nogi swoje stawiasz. Oto bowiem u podnóża ich pajęczej wieży jarmark się rozbił, drugie z oblicz dzisiejszego filozofowania. Jeśli nieuważnym będziesz, nie powietrza zażyjesz, lecz smrodliwych wyziewów trawienia. Tam już stadko błaznów i żonglerów na ciebie czeka, aż im w ramiona wpadniesz. Wymięty i umorusany świstek biletu wcisną ci w dłonie, zapewniając jednocześnie, że cena jest wyjątkowo okazyjna, po czym powiodą cię pomiędzy stragany, gdzie pooglądać sobie będziesz mógł przedstawienie wspaniałe.

Czegóż tam nie ma! Kramarze kupczący obietnicą mądrości. Katarynki wygrywające prostacką melodyjkę za miedziaki wrzucane do kapelusza i owacje wyklaskiwane w brudne łapska. Rozrechotana i plująca okruchami publiczność, karmiona przez cyrkowe karły tym, co jej najbardziej smakuje. Pochlebcy i wazeliniarze folgujący próżności nuworyszy. Przyjrzyj się ich oczom! Będą to oczy księgowych. A jeśli zgłodniejesz i zechcesz się pokrzepić, skosztować będziesz mógł ich papki, którą duszą pod pokrywką w brudnym garze.

I racz nie krzywić się wtedy, wszak papka ta tamtejszej klienteli odpowiada - zębów nie potrzeba i szczęką ruszać nie musi. Jedni zarzekają się, że przyrządzono ją według przepisu Nietzschego, inni że z przepisu Arystotelesa czy innego Platona. Inni zapewniają, że tam przyprawy są heglowskie, a inni, że przyprawy ubijają pasożyty neomarksistowskie. Znajdą się też tacy, co obiecają, iż to przepis pochodzący wprost od Seneki i Marka Aureliusza - ci zwą się współczesnymi stoikami. Wszyscy zgodni są jednak, że spożywanie zawartości gara korzystnie wpływa na wypróżnienia. Mus to prawdą jest, albowiem wszystko tam pachnie wypróżnieniem. Co spłynie kanalizacją z wieży, ląduje u nich, gdzie mieszane jest z ich produktami, porcjowane i zawijane w śliczny papier ze wstążką.

„No w porządku”, mówisz teraz może, „lecz czy było kiedyś inaczej? Czyż nie zawsze były to albo kaleki, albo klauni?” I słuszne masz wątpliwości, jednakowoż mnie zdaje się, że były niegdyś też drzewa owocowe. Rosły dawniej, potem chyba obumarły alboż wycięto je, w każdym razie nie wiem, gdzie obecnie jakieś rośnie. Może gdzieś w gęstwinie lasu kwitną jeszcze dzikie jabłonki i grusze. Dawne drzewa te rosły rozłożyście, za nic mając sobie akademickie specjalizacje, i głęboki był ich cień. W cieniu tym nie było tyle much, te bowiem umiłowały targowisko i tamtejszy pot oraz gnój. Rodziły owoce, niektóre słodkie, inne kwaśne; jedne o barwie pełnej, inne bardziej niepozorne. W tym tkwiło ich bogactwo.

Filozofia, jak mniemam, przynajmniej ta warta uwagi, jest właśnie rodzeniem owoców.