Wilcze Echa

Memento mori

Od wpisu poprzedniego minęło już prawie pięć miesięcy. Zwłoka ta spowodowana była brakiem czasu i brakiem chęci, przy czym tak jedno, jak i drugie, odbiera mi praca. W ten sposób działa ona zaskakująco podobnie do tej, o której ten wpis traktuje.

Kładka nad Wiarem

Chcę tekst ten okrasić kilkoma fotografiami autorstwa własnego. Lichymi zapewne, albowiem na fotografii nie znam się za grosz. Ba, optyka nawet była tą dziedziną fizyki, która jakoś nigdy nie zagrzewała miejsca na dłużej u mnie w główce. Lichość tychże zdjęć jednak jakoś szczególnie mi nie przeszkadza, podobnie jak nie przeszkadza mi jakość tego, co piszę, albowiem tak obrazki, jak i literki produkuję powodowany własnym chciejstwem, ono zaś jakoś zaspokaja się tym, co mu serwuje.

Przejdźmy wszelko do rzeczy. Jutro Święto Zmarłych, i tak sobie wykoncypowałem, iż niezła to okazja do napisania o tym, o czym właśnie piszę. A piszę o śmierci. Jednakże zanim o śmierci samej, słów kilka o cmentarzu u nas w Wojtkowej. Wyznać muszę, że jest to dla mnie jedno z najdroższych miejsc, choć zasadniczo nie znam nikogo, kto tu leży. Przede wszystkim dlatego, że w większości lokatorzy zalegli tu dość dawno – obecnie ludzi się chowa w sąsiednich Nowosielcach, gdzie cmentarz też jest całkiem malowniczy. Często tamtejszym mieszkańcom towarzyszą krowy na pastwisku za ogrodzeniem. Chyba właśnie ten nadmiar rozrywek w tamtejszych stronach każe mi jednak preferować zacisze naszego starego cmentarza nad Wiarem. Poza tym smai państwo Nowosieleccy też sobie tutaj leżą.

Groby Nowosieleckich

Przechodziłem koło niego z tysiąc razy. Jeszcze rok temu można było przekroczyć rzekę po drewnianej, nieco dziurawej kładce. Dzisiaj kładka jest na tyle dziurawa, że przekroczenie brodu stwarza mniejsze ryzyko zmoczenia. Poza tym w tym roku deszczu było tutaj jak na lekarstwo, więc utopić się ciężko nawet przy najszczerszych chęciach. Co do cmentarza samego, to raczej jest on zjawiskiem na tych terenach powszechnym. Podobne cmentarze znaleźć można w sąsiedniej Grąziowej, w Kwaszeninie, w Rybotyczach, w Borysławce. Wszędzie tam, gdzie przed wojną ludzi było mnogo, a teraz nie ma ich prawie wcale, Jedne są nieco lepiej utrzymane, inne gorzej lub wcale. Nasz koszony jest raz w roku, a poza tym radośnie zarasta. Ale to dobrze.

Podobne cmentarze mogą być tu i tam, ten wszelako jest wyjątkowy – koło innych nie przechodziłem tysiąc razy. Tamte nie są tu, zaraz obok. I to na tym cmentarzu można było jeszcze nie tak dawno spotkać Tadeusza, Teddy’ego, z rowerkiem i winkiem, którym raczył się w cieniu jodły górującej nad rozsypującymi się nagrobkami. Teddy zawsze uśmiechnął się i uchylił kapelusza. Nie pochowano go na nim. Nikogo już tu nie chowają. Wszystkich zakwaterowują w Nowosielcach, koło krów.

I zasadniczo to byłoby tyle o tym cmentarzu, bo co tu dużo pisać. Chaszcze i spłukane deszczem, pękające nagrobki. Niektóre tablice po polsku, inne po ukraińsku. I drewniany, wyschnięty krzyż pokryty porostami. Obok rzeka, rzekomo jedna z najczystszych w tej części kraju (jeśli tak, to ja wolę nigdy nie wchodzić do innych). Kości pod ziemią, a w starych zniczach kwitnąca zieleń nowego życia, któremu jednak nikt pomników nie stawia. Mimo to miejsce takie sprzyja określonym myślom. Myślom o kresie myśli.

Stary znicz

Śmierć – kogóż ten upiór nie prześladuje? No mnie prześladuje. Cieniem kładzie się na całe moje życie, przez co przestaje być ono godne tego miana. Staram się o niej nie myśleć, kierować rozum ku rzeczom zarówno bliższym, jak i odleglejszym; ku czczym zajęciom dnia powszedniego, jak i dalekim podróżom intelektu. Na nic jednak ten wysiłek, cóż bowiem bliżej jest człowieka niż zgon jego? Jest przy nim, odkąd ten otworzy oczy, choć nigdy nie ujawnia się całkowicie, woli bowiem czyhać w ciemnych kątach i za zakrętasem drogi, kiedy zaś już zjawia się w pełnej okazałości, nie ma czasu mu się przyjrzeć. Z drugiej strony, czy jest cokolwiek dalszego i odleglejszego? Całe życie śmierć jest gdzieś „tam”, a nigdy nie może być „tu”, albowiem jej „tam” jest warunkiem koniecznym naszego „tu”. Przekonany jestem zatem, że nie sposób nie myśleć o niej, a jeżeli taka sztuka komuś się udaje, to raczej zdolność ta ujmuje mu, zamiast przydawać.

Cóż czynić? Ilekroć zdaje mi się, iż pogodziłem się już z perspektywą własnej śmiertelności, wraca ona do mnie i na powrót wypełnia me serce grozą, mrożąc trzewia. Niektórzy twierdzą, że zdołali jakoś dojść do ładu z kostuchą i że nie ma się czego bać. Sądzę, że kłamią. Jeżeli nie kłamią, znaczy to, że ich wzrok nie dość jest bystry i pytać ich o recepty to jak pytać ślepców, jak cieszyć się widokiem. Jeżeli kłamią, są niejako rozgrzeszeni, bo jasnym dla mnie jest, że to przede wszystkim siebie chcą okłamać. Mają oczywiście rację, utrzymując, że bez sensu mówić o strachu przed tym, co czeka nas po tamtej stronie, bowiem nie ma tamtej strony. Nicość jest niczym i nie sposób bać się niczego – jest to sąd o tyle prawdziwy, o ile pozbawiony jakiejkolwiek doniosłości. Jednakowoż mylą się zupełnie, lokując przedmiot lęku w tym, co czyha po domknięciu powiek.

Figura Chrustusa

Cóż ma w swoim posiadaniu człowiek, jeśli nie przemijający właśnie moment, tego delikatnego motyla, którego krótki czas trwania daje znać o sobie ledwo wyczuwalnym muśnięciem powietrza na twarzy? Nadzieję. Nadzieję, iż więcej tych motyli fruwa wśród kwiatów i że przylatywać będą do niego jeden za drugim, aż zrazu któryś przyniesie ze sobą słodkiego nektaru, który wreszcie zaspokoi człowiecze łaknienie. Zadajmy sobie pytanie: czyż jest los bardziej przerażający niż bycie ostatnim człowiekiem we Wszechświecie? Sadzę, że nie, a to stąd, że ostatni człowiek we Wszechświecie żyłby w rozpaczy, która byłaby oceanem bezbrzeżnym. Ten, kto żeglowałby po nim, nie mógłby liczyć na przybicie do portu, bo nie miałby już nadziei, która to okala i zamyka ocean rozpaczy zwykłej. Wszystkie wyższe poruszenia ducha ludzkiego sprowadzić można do nadziei. Wydaje mi się nawet, że żyjemy jedynie dla nadziei, często bliżej nieokreślonej – wtedy po prostu trwamy w oczekiwaniu niejasnym.

Ktoś z was mógłby rzec, że to źle tak trwać, spodziewać się czegoś, zamiast garściami brać to, co ma się już teraz. I to prawda. Czymże jednak napełniać ma dłonie ten, któremu spomiędzy palców przecieka jedynie proch? Nadzieja wszelako każe wytrwać, czołgać się wytrwale w tym kurzu w przekonaniu, że w końcu spadnie deszcz, który obmyje z tego brudu i zrosi tę jałową ziemię, z jej spękanego ciała zaś wystrzelą młode i silne pędy przyszłych drzew strzelistych, a jej szare lico ukwiecą pachnące radością łąki. Lecz oto radość warzy się i nadzieja zamiera, albowiem łąki kiedyś spłoną w ogniu umierającego Słońca, Ziemia zaś, wprzódy spopielona, stygnąć będzie pod gasnącym stopniowo nieboskłonem, gdzie mrugać będą ostatnie gwiazdy, a w końcu mrok i zimno spowije całe stworzenie. Nadzieja żyje tak długo, jak długo o tym nie myśleć, jednak dla mnie, gdy tylko kieruję myśl w te odległe rejony, więdnie ona natychmiast. Więdnie tak samo, gdy wyobrażam sobie, że oto dniem jutrzejszym budzę się jako ostatni człowiek; że wstaję rano, a przede mną nie ma już nic, jedynie powolne dogorywanie. Bo co czynić, czemu się starać i do jakiego celu zmierzać, kiedy nie będzie widzów tego spektaklu, a pamięć o nim zniknie wraz ze mną? Szczęśliwi ci, którym dano nadzieję na życie przyszłe – uczynki dokonane w celi śmierci nie wychodzą poza więzienne mury.

Zarośnięty grób

Choćby był człowiek hardym deterministą czy zatwardziałym pesymistą, wypatruje przylotu kolejnych motyli, a wraz z nimi tego jednego najpiękniejszego, który przyniesie ugaszenie pragnienia i zaspokojenie namiętności, ziszczenie marzeń i spełnienie nadziei. Zna on rzeczy drogie swemu sercu i ludzi, których kocha. Jakże ma w takim razie dojść do ładu z faktem, że wszystko to utraci i zgubi; że nigdy nie dojrzy błysku skrzydełek swojego motyla; że wszelka jego nadzieja jest płonna? Żadna dlań pociecha w tym, że on też się utraci i zgubi, że istnieć przestanie, bowiem w tym najważniejszym momencie, gdy aktualnie przefruwający motyl pieści jego lico, istnieje on tak bardzo, jak tylko istnieć można. Śmierć niby wyniosły, mroczny mur rzuca cień posępny na kwietne pola, aż w końcu wszystko na nich kwitnąć przestaje i próżno liczyć choćby na kroplę nektaru. Kostucha nie przeraża tym, co przynosi ze sobą, lecz tym, co wykrada.

Jakże ponury staje się widok morskiej toni, kiedy czarne chmury duszą w swym uścisku słabnące słońce, zaś blask i refleksy na spienionych falach ustępują szarości ponurej toni! A jednak znajdują się tacy, co mówią wtedy: „Patrz na tę szarość i nie przejmuj się! Hakuna Matata!”. Jak cieszyć się życiem, skoro wszelką rzecz odbiera czas i śmierć? W jaki sposób radować się nim, skoro wciśnięte między puste nieskończoności ukazuje swoją marność? Dawniej Bóg był pomocą, lecz nigdy więcej, wszak umarł! Czasem myślę zrezygnowany, iż nie ma wyjścia, że nie istnieje żaden sposób ucieczki z celi. Kiedy człowiek ma zajęcie, które zajmuje jego myśli, śmierć może być mu niestraszna, jednakże, gdy tylko znajdzie chwilę, aby myśl swoją posłać dalej niż leżący przed nim talerz, ujrzy jej oczyma wyszczerzony trupi pysk, który kolejnymi kłapnięciami pożera wszystko, co posiada albo posiadać kiedykolwiek będzie.

Pęknięty krzyż

Nasuwa mi się jednak często wniosek, że to bagatelizowanie powyższej perspektywy, to całe epikurejskie gadanie, iż śmierci bać się nie należy i nie jest ona niczym złym, albowiem nie będzie nikogo, kto jej doświadczy etc. wcale nie jest kłamaniem. Zdaje mi się, że śmierć rzeczywiście została pozbawiona znaczenia, okradziona ze wszelkiej doniosłości. Odarto ją z ponurego majestatu i szat dostojnych. Przepchano ją w kąt, aby światło jej nie oświetlało, bowiem psuła apetyt. Rozważając na razie śmiertelność cudzą – wciąż nad śmiercią się boleje i smuci, łzy mnogie rodzi i miota w gniewnej rozpaczy. Na pogrzebie wzdycha się z miną rozżaloną, słysząc zaś o liczbach ofiar w tej epidemii czy innej wojnie, kręci się głową znad telefonu. Szlochaniu temu i furii, tym smętnym westchnieniom i minom posępnym pewna aura towarzyszy, jakby płytkości. Nie dlatego bynajmniej, iżbym sądził, że uczucia te i reakcje są udawanymi. W ich szczerość jakoś szczególnie nie wątpię. Jest wszelako coś podobnego do filmowego seansu w tym wszystkim. Jakieś wybrakowanie, wykastrowanie daje znać o sobie, gdy pokręciwszy z żalem głową, słysząc o mordach i tragediach w filmiku z ulubionego kanału na YouTube, wstaje człowiek z fotela i idzie zaparzyć herbatę.

Przed oczyma przesuwają się nam obrazy i oglądamy je, lecz nie przeżywamy tego, co mają rzekomo reprezentować. Nie uczestniczymy. Ten brak uczestnictwa, ta bierność obserwacji jest związkiem z oglądaniem filmu, o którym wspomniałem. Tak samo bowiem jak gdy oglądamy film albo i sztukę teatralną, mimo iż nierzadko popadamy w śmiech lub szloch, zachowujemy pewien rodzaj dystansu, oblicza śmierci cudzych oglądamy jak gdyby z odległości. Jednakże poprzestać nie można na tymże tylko spostrzeżeniu, oto bowiem mamy do czynienia z pewnym wykluczeniem śmierci i tymi, co jej są dziećmi. Bezdomną ją uczyniliśmy i bezdomnymi uczyniliśmy niemowlęta jej. Na mróz ją wyrzuciliśmy i drzwi zatrzasnęliśmy, pozbawiając ją mieszkania w naszym domu – nie ma miejsca dla śmierci z naszym świecie i nie ma w nim miejsca dla martwych. Trup jedynie przez okno zaglądać może, jak się toczy życie i śmiałości mu nie staje, aby choć w szybkę zapukać.

Stare groby koło jodły

Jaką rolę pełni śmierć w naszym życiu? Czyż jest jedną z osi, wokół której nasz świat wiruje? Ze zmarłymi nie rozmawiamy już, nie pytamy ich o radę. Nie dlatego, że odkryliśmy, iż milczą, ale że nie ma dla nas żadnych ich. Śmierć żadnej roli nie wypełnia, albowiem nie mogąc znieść myśli o tym kresie wszelkich nadziei i utrudzeń, wyrzuciliśmy ją poza okręg naszego żywota. Ktoś może odrzec, że ona zawsze z definicji była poza tym okręgiem, a nawet, że zawsze była tym okręgiem, jednak nie o to mi tutaj chodzi. Odróżnić należy „śmierć” od „Śmierci”. Podczas gdy pierwsza wciąż ma swoje miejsce w systemie jako pewien banalny fakt o świecie lub metryka oceny etyczności, efektywności, humanitarności etc. tegoż systemu, drugiej próżno by szukać, bo i nie pozostało po niej nawet puste miejsce w egzystencji, które wołałoby o wypełnienie. „Skąd zatem myśl o niej, skoro śladu brak?” – ależ ślad pozostał, choć nie jest nim pustka. Śladem po Śmierci jest skurczenie się życia. Wróg pokonanym został i przepędzono go za skraj świata, gdzie nie sięga światło naszych myśli, myśli te zmalały i zmaleli ci, co je myślą, bowiem maleje to, co nie ma wroga i przeciwnika. Walka i wyścig do rozkwitu prowadzą, spoczynek i gnuśność finał znajdują w uwiądzie i suchym łyku.

Ale winienem chyba wyjaśnić tu co nieco, rozwinąć wątki, gdyż, wyznam wam szczerze, sam do końca pewien nie jestem, do czego zmierzam. Bo to, com napisał wcześniej, tj. że zarówno śmierci, jak i Śmierci się lękam, podtrzymuję mocno i bez wahania. Och, więcej – lękam się tak bardzo, że czuję, jak mroźne szpony przerażenia szarpią flakami i wlewają doń lód. Pytanie zatem mógłby ktoś zadać – dlaczego ja w takim razie wyrazy tęsknoty daję za tą, która takim mnie napawa strachem? Czyż nie powinienem raczej radować się i wzrok odwracać od krańców kręgu światła, jakie dzisiaj nam przyświeca? Ano, zdaje mi się, że blask płaskim się staje, gdy nie napotyka cieni; wiosna i lato tak cudownymi są, gdyż trwają czas określony, nim je jesień i zima zastąpią. O ileż piękniejszy jest kwiat, gdy podziwiamy go ze świadomością, iż w końcu zwiędnie i płatki utraci, niż gdybyśmy wiedzieli, że nigdy nie uschnie ani nie rozkwitnie bardziej. Jakiż z kolei smutek opada nas na widok kwiatu, który począł wprawdzie się kurczyć i kolor gubić, lecz trwa wciąż jakoby cień i wspomnienie dawno minionego piękna zamiast w proch się rozsypać.

Gdyby nie Śmierć, człowiek musiałby być takim właśnie upiorem, pomarszczonym i skarłowaciałym, gdyż nigdy nie zakwitłby. Kwitnięcie jego bierze się stad wyłącznie, że jest mu spieszno, dlaczego jednak miałby się spieszyć, gdyby nie stała nad nim Kostucha z zegarkiem w kościstej dłoni? Każdy moment byłby równie odpowiedni dla starań i wysiłków, każdy też wysiłek można by było odłożyć na potem, które to „potem” nie miałoby powodu nadchodzić. Trwałby więc człowiek w bezkresnym zawieszeniu, nie znając rozkwitu ani uwiądu, gdyż bez drugiego pierwsze nie może zaistnieć. Niektórzy powiadają, że skoro Śmierć jest kresem, to nic nie ma sensu, cóż jednak posiadałoby go, gdyby nie ona? To właśnie jej cień wydobywa głębię naszych cnót, które inaczej stałyby się płaskie i jednej wyniosłości, a wraz z nimi my sami.

Tablica

Wobec tego pozwolę sobie sądzić, iż śmierć dopóty jest groźną, dopóki przychodzi nie w porę, a zazwyczaj tak właśnie zjawia się ten gość z naszych progach. „Za wcześnie!” - krzyczą jedni z rozpaczą, i tych jest większość. „Za późno” – wzdychają gorzko drudzy, których jest niewielu. Któż z nas powie: „w samą porę”? Za wcześnie śmierć przychodzi do tych, co zbyt późno żyją, spóźnia się zaś do tych, co zbyt wcześnie żyli. Pytanie zatem zjawia się: jak żyć, aby żyć punktualnie? I na tym to pytaniu mądrość moja, o ile w ogóle ją posiadam, potyka się i przewraca, albowiem odpowiedź znikąd nie nadchodzi. Dłonie wyciągam otwarte – któż dar mi ten na nie złoży? Puste pozostają, a wszakże słyszę tykanie zegarka.

Spotykam takich, co to twierdzą, iż życie nad wszystko inne sobie cenią i radzą innym i sobie nawzajem, aby jeść dużo i zdrowo, lecz nie za dużo i nie za zdrowo; by ćwiczyć ciężko, ale nie za ciężko, bo to zdrowie niszczy; granice swoje sprawdzać, jednak nie przekraczać ich i nie zbliżać się do tej jednej prawdziwej, która jest kresem wszelkich kresów. W czasach zarazy zamknąć się i zakneblować, albowiem ta mała niedogodność niską jest ceną za życie. Oszustwem to nazywam, bo w istocie to życiem każą płacić, przetrwanie ustanawiając jako ekwiwalent. To nie życie jest od Śmierci ucieczką, lecz przetrwanie właśnie. Właściwa ścieżka ku Śmierci – oto, co życiem należałoby nazwać. Dróg jest mnóstwo, przewodnika brak, którą zatem podążyć? Chwała tym, co odważnie marsz podejmują.

Tak jak śmierć cudzą skryliśmy za wykresami i tabelkami, za nekrologiem papierowym bądź cyfrowym, tak też własny zgon przesłoniliśmy opakowaniami witamin, planami treningowymi, warzywami na talerzu i macaniem prostaty. Mierzyć się z nim nie chcemy, oblicze jego zbyt strasznym jest, wejrzenie zaś dziury w brzuchu wypala. Skarlaliśmy przez to, nawet jeśli odżywiamy się lepiej, stając się podobni figurom woskowym lub plastikowym manekinom. Prawdy pragnąc i fakty podkreślając, prawdę największą i fakt najbardziej faktyczny odrzuciliśmy precz, aby nasz wzrok nań nie padał. W sztucznej epoce sztuczne wiedziemy życie, albowiem przetrwać chcemy. Po co? Na co? Któż by pytał, któż by wątpić śmiał! Trzeba i już, a jeśli pytasz, toś wariat. Przetrwanie nie prowadzi nigdzie, bo jest celem samo dla siebie, wszystko inne zaś środkiem ku niemu. Wolno ci środki wybierać do woli, wszelako celu nie dotykaj!

Nagrobek

Uważam to wszystko za obrzydliwe, bo choć boję się panicznie, nie przetrwania pragnę, lecz życia. I tu tkwi moja bolączka największa ze wszystkich – spośród obrzydliwych i wzgardy godnych, nie macie godniejszego ode mnie. Chciałbym wkroczyć na drogę właściwą, która ku Śmierci ramionom mnie powiedzie przez piękne kraje, lecz nie mogąc wybrać, pozostaję w miejscu, wiedząc dobrze, że jeśli sam kroku nie zrobię, ziemia pod moimi stopami sama się przesunie. Padłem na klęczki i trwam tak, modły wznosząc o wstrzymanie ruchu na czas nieokreślony, abym mógł do woli rozważać, gdzie podążyć na tych czy innych rozstajach. Nie mam jednak wątpliwości, że błagań tych nikt nie słucha i że decyzję podjąć należy już teraz, o ile nie jest za późno. I czyż nie byłoby tak czasem, że im piękniejszą wybrałbym drogę, tym bardziej rozpaczałbym u jej kresu? Gwałtowny rozkwit mi się marzy, ale zadowalam się wegetacją powolną, które w istocie jest gniciem i rozkładem, wszelako gdybym już nektarem darzył obficie i płatki wspaniałe rozwinął, czyż nie trwożyłbym się, gdyby poczęły barwę tracić? Śmierć chciałbym do siebie zaprosić, nie wiedząc jednakże, jak ją podjąć w gościnie, zamykam przed nią drzwi tak samo jak reszta, jako że wiem, że gdyby już rozsiadła się w fotelu, chciałbym ją wyprosić.

Widzę ją za oknem, jak stoi cierpliwie wśród oszronionej trawy, i pewien jestem, że od progu nie odstąpi. Powinienem zamek przekręcić, drzwi na oścież otworzyć i wiatr mroźny wpuścić do salonu, aby choć na moment mnie orzeźwił, lecz przecież po tym szukałbym ciepła. Sięgam więc ręką, jednak zamka nie tykam, a miast tego opuszczam jeszcze zasuwę i krzesło podstawiam. Panującą ciszę przerywa wycie wichru w szczelinie nad progiem i tykanie zegara, które huczy jak bicie gromów. Kukułka nigdy nie zakuka, bo oto dostrzegam, jak zawisła na sprężynie, patrząc na mnie pustym oczodołem.

A może to zegarek ten i jego tykanie kluczem są właśnie? Być może lepiej prawdziwej kukułki pośród drzew poszukać?

Wiar