Wpis ten jest o drzewach i nie tylko. I tworzę go, obejrzawszy drzewo dookoła; oglądnąwszy je z wielu kierunków i perspektyw. Można by sądzić, że dzięki temu nakreślony tu osąd będzie wyważony i pełen intelektualnej empatii. Kto tak mniema, ten wykazuje pocieszną naiwność.
Warto może jednak poczynić jakieś krótkie wprowadzenie, na wypadek gdybyś czytelniku nie wiedział, co to Turnicki Park Narodowy. Skoro czytasz ten wpis, to wobec wszelkiego prawdopodobieństwa masz dostęp do internetu, a zatem możesz znaleźć wszelkie przydatne informacje na ten temat. Chyba że czytasz te słowa z kartki zadrukowanego papieru alboż glinianej tabliczki, a internet przestał istnieć. W takim wypadku nie ma powodów do zmartwień i wszystko odnośnie Turnickiego przestało już dawno mieć znaczenie. Hakuna matata. W przypływie dobroci wyjaśniam jednak, jak się rzecz ma. Na Pogórzu mamy dużo wzniesień, stąd właśnie nazwa. Na nich to i w dolinach między nimi rośnie dużo drzew. Sporo tych drzew wyrosło wysoko, a wiele z nich jest sędziwych i dostojnych. Pośród tych drzew żyje ciżba zwierzątek - od rzadkich chrząszczy po niedźwiedzie. Lasy Państwowe lubią drzewa. Lasy Państwowe lubią też pieniądze, toteż prowadzą wycinkę tu i ówdzie. Robią to w imieniu Polaków, za co ci powinni być wdzięczni. Teren jest trudny, więc dróg potrzebują. Czasem zrobią drogę porządną, czasem po prostu przejadą parę razy, żłobiąc w glinie koleiny, które długo nie chcą zarastać. Przyrodnicy i aktywiści podnoszą wrzawę. Nocują na drzewach, srają po krzakach, zbierają podpisy. Żądają ochrony Puszczy Turnickiej. Leśnicy rechoczą złośliwie, jakoby zadowolone żaby w swoim bajorze. Pokazują zdjęcia lotnicze z 1944 roku, i mówią, że oni tę Puszczę zasadzili. Zdjęcia zdradziecko pokazują, że las na sporych połaciach postulowanego parku rósł już w 1944 roku, między innymi wokół Hotelu Arłamów. Skoro już przy Hotelu jesteśmy, to ten został przyłapany w 2022 roku na wpuszczaniu gówna turystów do do dopływu Jamninki, na terenie rezerwatu. Nic to jednak, albowiem zapewniono, że było to niechcący, a przebaczać trzeba. Niedawno zaś Lasy Państwowe przy bohaterskim wsparciu Policji, która znana jest z tego, iż zawsze zjawia się tam, gdzie największa potrzeba panuje, dopięły swego i doprowadziły do likwidacji blokady wycinki. Oto traf sprawił, że na blokadzie tej miały znajdować się narkotyki. Ćpanie aktem jest haniebnym, które w niwecz obraca argumenty. Drzewa można już wycinać, bo ekolodzy ćpali - rozumowanie to proste i niewzruszone, jak obsada na stanowiskach w Lasach Państwowych. Policja zaś, wyłącznie za sprawą wspaniałomyślnego i dobrotliwego ducha swojej służby, niedługo puściła wszystkich degeneratów i przestępców wolno, zarzutów nie stawiając, albowiem starczyło jej nasycić się zwycięstwem moralnym.
Skorośmy sobie rzecz nakreślili i rozgrzali, przejdźmy do ćwiczenia właściwego. Chcą u nas na Pogórzu zrobić park narodowy, a ja w zasadzie nie wiem, czy chciałbym tego, czy nie chciałbym. Niby owszem, ale nie do końca - oto wielki dramat życia doczesnego. Wprawdzie czegoś się chce, niemniej trochę się tego nie chce. Podobnie rzecz ma się na przykład z życiem samym w sobie - niby chce się żyć i umierać szkoda, często jednak niczego tak się nie pragnie jak śmierci. Ambiwalentność moja w kwestii parku wynika nie tylko z natury rzeczy, ale z szeregu bardziej konkretnych przyczyn. Oto na rzecz spoglądam, będąc lokalsem. Nieco naciąganym, albowiem nie urodziłem się na Pogórzu, tylko tam dorastałem; chlałem wódę Pod Dębami, kiedy kamer tam nie było, kostki brukowej i placu zabaw, a teraz szykuje się do osiedlenia. Ktoś może mógłby chcieć odmówić mi prawa takiej identyfikacji, nie obchodzi mnie to jednak za specjalnie. Czuję się zatem upoważniony do występowania w roli lokalsa, wszakże projektowana granica parku ma przebiegać za naszym domem. Patrzę też z innej strony. Strony kogoś dla kogo dzika przyroda jest istotna. W przypływie trzeźwości i samokrytyki przyznam nawet, że jestem pod tym względem pierdolnięty, czego wyraz dam już wkrótce. Mówiąc bardzo oględnie, zależy mi na rozległych lasach, czystych rzekach, świeżym powietrzu i sarnich bobkach. Z jakiegoś powodu te ostatnie stanowią perwersyjnie miły widok zimą, kiedy leżą na bielutkim śniegu w wytopionych swoim ciepłem dołeczkach. Ten mój stosunek do przyrody mogłoby sugerować, iż wątpliwości mieć nie powinienem i ideę parku muszę wspierać całym sercem. Ja jednak jestem pierdolnięty pod daleko liczniejszymi względami niż stosunek do dzikiej przyrody, stąd rzecz nie jest taka prosta.
Pytacie, dlaczego w takimi razie mam wątpliwości wobec idei parku? Wszak dopiero napisałem - jestem lokalsem. Lokalsi oczywiście są przeciwni, muszą być. To przez ten nasz dziki, niepokorny charakter ludzi pogranicza i umiłowanie niezależności. Nie chcemy być zamykani w ZOO! Nie chcemy być zamykani w skansenie! Nie będziemy jako eksponaty wystawiane ku uciesze turystów! Kto chciałby być w ZOO, kiedy już taki ładny cyrk sobie zorganizowaliśmy? My już bilety sprzedajemy i własnych klaunów mamy, którzy sztuczki robią przed publicznością przyjeżdżającą do nas z miasta. Jedną z moich ulubionych sztuczek jest leczenie ludzi poprzez zaprowadzenie ich nad rzekę i rozbicie im jajka na głowie. Muszę tu przyznać się do dyletanctwa, albowiem nie wiem dokładnie, jak ta magia działa. Być może jakieś duchy dobrotliwe zamieszkują wody naszego Wiaru, upodobawszy sobie wyrzucane doń muszle klozetowe pozostałe po remontach łazienek. Jakiekolwiek byłyby ich powody, łaskawie zamieszkały w miejscu, do którego nasza znachorka nie musi daleko chadzać i droga wiedzie równa. I co trzeci chyba dom u nas jest do wynajęcia. Stąd nie kupią nas obietnicami turystki i jej dobroczynnego wpływu na naszą ekonomię. Nie kupią nas, bośmy już się sprzedali - musieliby dać więcej, a na to zbyt są skąpi. Mimo to wciąż próbują. Organizowane są nawet gry i zabawy, jak mówią, przez miejscowych dla miejscowych. Nazywa się to Niewidzialny Turnicki. Byłem na jednej takiej grze. Całkiem ciekawie było i przyjemnie. Byli ludzie z Rzeszowa. Byli ludzie ze Szklarskiej Poręby i Krakowa. Byli też przedstawiciele Partii Zielonych, którzy w ramach hobby biorą udział w takich grach na terenie całego kraju. Sami miejscowi, sól gliny Pogórza. Poznałem też jednego pana, bardzo zaangażowanego w całą sprawę. Znużony miejskim życiem przeniósł się do nas, a ja poznałem po nim, że rozumie i szanuje naszą kulturę i tradycję, naszą niepokorność i niezależność. Oto stając przed wielością przyszłości do wyboru, zaczerpnął w piersi haust świeżego powietrza omywającego prastare lasy, wziął się z dziczą za bary i otworzył agroturystykę. Te ich próby jednak skazane są na niepowodzenie, tak mi się zdaje, a to z powodu grzybów. W parku grzybów nam zbierać nie będzie wolno. Trzeba jednak przyznać, że nie wszystko jeszcze jest stracone i tli się iskierka nadziei. Wieść niesie, że pan dyrektor w przypływie wspaniałomyślności może łaskawie nam zezwolić na taki proceder. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że to nadzieja głupich, ale ja złośliwy nie jestem, więc nie powiem.
A ja? Cóż - fikołków robić nie zamierzam, choćby sypali za to groszem hojnie. Dzwoneczki odpadły od mojej czapki. Grać nutę turystki mogą do woli, lecz nie jest to muzyka dla moich uszu. Brzęk metalu w niej rozbrzmiewa, lecz wcale nie złota. Porzucona pralka w lesie, śmieci zostawiane przez chłopaków z ZULów - te widoki przykrzą mi się. Cóż to jednak za pejzaż maluje mi się w zamian? Chcę się przechadzać tam, gdzie mi się podoba, a nie tam, gdzie pan wytyczył mi ścieżkę. Chcę rozbić sobie biwak tam, gdzie mam ochotę i zeżreć owoce z krzaka, kiedy najdzie mnie pragnienie. Park narodowy to tylko kolejna forma niewoli, kolejna seria zakazów w świecie, gdzie już niemal wszystko jest już zakazane. Nie chcę, aby drzewa wycinano, cóż mi jednak po tym, że zamiast tego wezmą i namalują na kilku z nich pasy i powiedzą mi: „tędy wolno ci iść, a tędy nie”? Owszem, samolubem jestem. To wszystko jednak tło zaledwie. Dałem upust sobie i pomarudziłem; ulżyłem swojemu wewnętrznemu egoiście, aby ten zamilkł. Cisza! Niech spoczywa w pokoju od tej pory.
Czy zapoznałeś się, czytelniku, z argumentami obu stron sporu o Turnicki? Czy dostrzegasz jakiś pierwiastek wspólny w tym wszystkim? Czy widzisz, jak nakreślone tu opozycje zlewają się w jedno? Może mniemasz, że leśnik łażący ze sprejem po lesie i aktywista wiszący na drzewie to wrogowie? Niech tak będzie - mimo to ta sama choroba ich toczy. Ten sam czerw gniazdko sobie u nich zrobił. Gatunek jego zwie się pożytek. Robak ten wgryzł się głęboko, w samo nasze serce. Wszyscy, jak świat długi i szeroki nosimy go w sobie. Wszystko, co żyje lub istnieje, musi nam swoje życie i istnienie uzasadnić. Pasażerów na gapę nie bierzemy - miejsce trzeba sobie opłacić. Walutą jest użyteczność, rachuba zaś przebiega w oparciu o cel. Stąd wszelkie argumenty za i przeciw w kwestii zaistnienia parku przywołują korzyści i straty. Stąd wszystkie palce wskazują jakiś cel, dla którego las ma u nas rosnąć w taki czy inny sposób. Leśnik o las dba jak rolnik dba o kartofle. To rzecz jasna. Co jednak stoi za mówieniem, że ten las jest cenny przyrodniczo, że pełni funkcje społeczne, jeśli nie zaprzęgnięcie go w służbę na rzecz innego celu? Innego niż las w sobie? Wszystko zostało już skażone. Nie tylko stosunek ku przyrodzie, gdzie nawet nad zmianami klimatu i wymieraniem gatunków boleje się ze względów utylitarnych, ale i nasze własne życia musieliśmy podporządkować jakiemuś celowi. Czymże innym jest pytanie „co jest sensem życia?” niż westchnieniem chorego? Któż szukałby spełnienia się, jakoby było to lekarstwo? A jednak, tkwi w nas jakiś paradoks. Oto bowiem, jeśli tylko nie jesteśmy jednymi z tych, co mają oczy ryb i tyleż samo ciepła w sobie, najwyżej cenimy sobie to, co ni celu, ni sensu nie posiada. Muzyka, sztuka, poezja - choćby i twórcy cel przyświecał, twór jego od narodzin żyje tylko dla siebie. I to dlatego właśnie taką miłością go darzymy. Kochamy taniec i zabawę, choć donikąd nie prowadzą. Są tacy, co chwalić je będą za korzyści zdrowotne i prawidłowy rozwój psychologiczny, lecz ci są dorośli, to znaczy - schorowani. Słowa ich krakaniem są padlinożerców. Umiłowali sobie padlinę, więc chcą, aby wszystko zapachniało zgnilizną. Powiedzże dziecku, aby pobawiło się, bo to dobre dla niego. Nie pojmie, bo jeszcze jakąś pierwotną mądrość w sobie nosi. Czemuż zatem siebie nawzajem i na otaczający nas świat ważyć musimy, kładąc na szali ciężarki użyteczności czy funkcji? Dlaczegóż to w lesie musimy gospodarzyć, ciąć go i sadzić, chronić i pielęgnować, zamiast zostawić go sobie samemu? Rozrzutność bezcelowości mierzi nas, bośmy ubodzy. Bogactwo bez pożytku w oczy nas kole. Chorzyśmy, trucizna krąży nam we krwi, trucizna liczykrupów, toteż trujemy wszystko wokół.
Niechże las rośnie sobie. Niech sarny zostawiają sobie w nim bobki. Niech dzik tam ryje, a jeleń obgryza jeżynę i młode drzewka. Nie dla przyszłych pokoleń. Nie dla zysków z handlu drewnem. Nie dla turystów. Nie dla badaczy. Nie dla fotografów. Nie dla retencji. Nie dla zapobiegania erozji. Nie dla stabilności ekosystemów. Nie dla redukowania stężenia dwutlenku węgla w atmosferze. Niech se rośnie, tak po prostu, po to tylko, aby rósł. A ty żyj sobie, tak po prostu, po to tylko, abyś żył. Muzyka nie powinna mieć innego powodu niż ona sama, wiersz zaś niech biegnie ku sobie i nigdzie indziej. I taką myśl rozdaję na koniec. Myśl małą, bom biedny, a i skradłem ją, pudrując tylko nieco po swojemu:
Bądź i daj być innym.